Login

Korespondencja zza granicy czyli marzenia i realia motoryzacyjne „Budowniczego Komunizmu”

Zapraszamy do lektury świetnego artykułu napisanego przez naszego serdecznego kolegę z Litwy – Wiktora Zapolskiego.

MARZENIA I REALIA MOTORYZACYJNE „BUDOWNICZEGO KOMUNIZMU”

Do napisania artykułu zachęcił mnie ostatni pobyt u mego szanownego białostockiego kolegi Marka i rozmowy o motoryzacji w ZSRR. A mówiąc jeszcze prościej, opowieść o tym, czym był samochód dla obywatela socjalistycznego molocha, jednego z najbardziej rozwiniętych i uprzemysłowionych państw (przynajmniej tak nam uporczywie twierdzono) na kuli ziemskiej. Zrobię to na przykładzie swojej rodziny – od razu przeproszę, że temat trochę odbiega od „formatu” strony. Ale przybliży on Czytelnikowi sytuację rodaków, którzy z jakichś powodów pozostali po II WŚ poza granicami PRLu.

Otóż chyba się Państwo domyślacie, że kupno samochodu w sieci detalicznej w ZSRR było po prostu niemożliwe. Dlaczego? Po prostu ich brakowało. Brakowało wszystkiego co odbiegało od doktryny równości wszystkich obywateli i wszystkiego, co władzom się mogło wydać przedmiotem luksusu. Oczywiście taki przedmiot można było otrzymać wg przydziału. Z grubsza mówiąc – za dobrą i wieloletnią pracę, która pomagała w budowaniu dobrobytu społeczeństwa sowieckiego i komunizmu na całym świecie. Ponieważ wszyscy radzieccy ludzie myśleli tylko i wyłącznie o budowaniu komunizmu, a przydziały były mizerne, więc czekało się długo… bardzo długo. Inną przyczyną była niska płynność kadr w zakładach i urzędach, więc oczywiste jest, że poza mistycznym kryterium „sumiennego budowniczego komunizmu” generalnie pod uwagę brał się właśnie fakt „ilości odpracowanych lat w jednym miejscu pracy”. Wracając do wielkości „absolutnych” mogę powiedzieć, że w zależności od miejsca pracy, oczekiwanie na wymarzony samochód (a wymarzonym był jeden jedyny model – „Łada”) trwało jakieś 15-20 lat, a niekiedy i więcej.

Chcę tu od razu zrobić malutki odstęp od podstawowego tematu i zaznaczyć, że tak długie oczekiwanie było spowodowane nie tylko niezbyt wysoką przychylnością władz do motoryzacji indywidualnej, ale również i (wyznajmy szczerze, że chyba pierwszą w kolei) nieudolna polityka ogólna, która się kierowała w mniejszym stopniu logiką i racjonalnością, a w większym stopniu zasadami planowania „odgórnego”. Mogę powiedzieć, że każdy oczekujący na samochód czekał właśnie na Ładę, bo był to jedyny samochód, którym można było jeździć, a nie naprawiać w czasie między przejażdżkami. Natomiast ciągłe próby władzy radzieckiej w zaprojektowaniu „wozu dla ludu” ponosiły fiasko. „Moskwicz” mimo swej „demokratyczności” i tradycji w żaden sposób nie potrafił iść w nogę z czasem pod względem technicznym a niezawodność jak i jakość wykonania pozostawiały wiele do życzenia. Innym „nieporozumieniem” był „Zaporożec”…

Duma dużego Państwa nie pozwalała na zakup kolejnego patentu na „narodnyj avtomobil” (wóz ludowy) i w ten sposób jedynym autem ludowym pozostawała Łada. U mego polskiego rodaka zapewne rodzi się pytanie: „Skoro się czekało na samochód 20 i więcej lat i to pod warunkiem pracy w jednym miejscu, to tak człowiek mógł i umrzeć bez tego wymarzonego samochodu?”. No, teoretycznie (a czasami nawet i praktycznie) można było się zgodzić np. na „Zaporożca”, a czekając na to aż nadejdzie kolej na coś porządniejszego, mówić, iż rodzina samochodu nie ma, a ma tylko „Zaporożca”. Jednak podsumowując powiem, że w czasach totalnego braku placówek serwisowych i części zapasowych i „Moskwicz” i „Zaporożec” były raczej bólem głowy niż środkiem transportu i czekało się na Ładę. Czekało się baaaaardzo długo, czasami nawet bez większej nadziei na posiadanie tego kiedykolwiek. I właśnie tak było w przypadku mojej rodziny…

GROM Z JASNEGO NIEBA

Szanse naszej rodziny by zostać posiadaczami samochodu nie było praktycznie żadnych. Tata wcale nie miał chęci grzebać w „Zaporożcach” bądź „Moskwiczach”, a poza tym zmienił miejsce pracy. Te fakty zmniejszyły szanse naszej rodziny na posiadanie samochodu praktycznie do zera. Mama pracowała w przychodni lekarskiej, czyli w miejscu, które ani nie produkowało tak potrzebnej dla budowy komunizmu obrabiarki, ani nie była członkinią Partii Komunistycznej, bycie w której bądź co bądź ale pokaźnie zwiększało szanse na przydział samochodu. Jedynym naziemnym środkiem lokomocji pozostawał poczciwy autobus lub pociąg. Czasami jednak życie sprawia niespodzianki i… pewnego dnia 1982 roku, jak grom z jasnego nieba, spadła na naszą rodzinę wiadomość, iż do przychodni lekarskiej przyszedł rozkaz od „władzy najwyższej” o przydziale samochodu dla personelu „średniego” poziomu, czyli pielęgniarki. I, masz Ci babo placek, okazało się, że w tej kategorii mama jest na pierwszym miejscu. Czyli jasne było, że samochód już jest. Ale pozostawała kwestia, jakiej marki to będzie samochód? W ten sposób każdego dnia po wiadomości o przydziale samochodu rodzina przy kolacji „rozpływała się” w marzeniach i dyskusjach o marce samochodu i „bierzemy, czy się odmawiamy”. I tu Szanownemu Czytelnikowi wyjaśnię dwie rzeczy. Powodów do odmowy mogły być dwa: nie pasuje marka samochodu lub brakuje pieniędzy na kupno samochodu. W razie odmowy człowiek się cofał w kolejce o kilka pozycji do tyłu, co znaczyło, że wracamy do sfery marzeń. A teraz króciutki opis modeli z punktu widzenia szeregowej (czyli naszej) rodziny:

- „Zaporożec”, najgorsze, co mogło nas spotkać. Ochrzczony mnóstwem obraźliwych przydomków (jak to „hańba rodziny”, „czołg żydowski”, „serce w dupie” itp.), był kategorycznie odrzucony przez tatę, a i u mnie z mamą nie wzbudzał euforii. Myśl o tym, że po tej szczęśliwej chwili, kiedy poznaliśmy, że zostaniemy posiadaczami samochodu może nadejść wiadomość, że będzie to „Zaporożec”, odpędzaliśmy jak natrętną muchę.

- „Moskwicz”. Tata też był przeciwny…..chociaż, właśnie w tym czasie, zjawił się nowy model 2140 SL. Niestety nie było jeszcze obiektywnych opinii o tym samochodzie, ale wyglądał nowatorsko i „ludzie mawiali”, że ponoć jest tak samo dobry jak i „Łada”. Czyli ostatecznie tatuś się zgadzał na Moskwicza pod warunkiem, że będzie to ten ostatni model.

- „Łada” – bez komentarzy. Tak jak by w Totolotka milion wygrać. Właśnie o niej marzyliśmy i na nią czekaliśmy. Tutaj dyskusje były tylko na temat jaki to będzie model: 2101 lub 21011 kosztował 6600 rubli, ale miał opinię samochodu dobrego i niezawodnego, czyli bardzo dobry wariant, chociaż może i nie taki prestiżowy, jak coraz liczniej zjawiające się na drogach modele 2103, 2106. Dopiero co się zjawiał w sieci detalicznej 2105. Był prestiżowy, bo był nowy (jak się później okazało, było to raczej jedyną jego zaletą) i raczej słabo dostępny. 2103, potocznie zwany modelem LUX był bardzo udanym i wymarzonym samochodem, ale w tamtych czasach był już rzadziej przydzielany, gdyż akurat ustępował miejsce modelowi 2106, zwanemu w narodzie SUPER LUX (czyli lepszego już nic być nie mogło), był szczytem marzeń… Łada 2106 kosztowała 9200 rubli.

- „Wołga” – coś z dziedziny science fiction. Jak rakieta czy sputnik. Ale chcę powiedzieć, że wtedy już jakieś znikome szanse otrzymania przydziału na „Wołgę” były (czyli nie tylko teoretyczne, ale i praktyczne), a bardziej sprytni uchytrzali się „wykombinować” Wołgę 24 do użytku własnego.

Żeby Czytelnik się zorientował w cenach, powiem, że mama wtedy zarabiała 120 rubli miesięcznie, ojciec – 170. Czyli samochód był naprawdę „drogim” zakupem.

SZCZĘŚLIWY DZIEŃ DZIŚ NAM NASTAŁ…

… gdy wreszcie otrzymaliśmy zawiadomienie, już z innego urzędu, że zapadła decyzja o tym, że po przydzielony samochód musimy się zwracać do Kowna (nie wiem dlaczego, ale Łady były rozdzielane właśnie z kowieńskich magazynów, natomiast Moskwicze i Zaporożce z wileńskich magazynów), a to oznaczało, że naszym samochodem będzie Łada! BOMBA! Wśród wszystkich szczęśliwych radzieckich rodzin byliśmy najszczęśliwszą. Była to nie byle jaka Łada, ale 2106 SUPER LUX. No nie powiem, że radzieckie Ferrari, ale Mercedes „sześćsetka” to już na pewno. Mieliśmy siedzieć grzecznie i czekać, aż przyjdzie powiadomienie od dealera o nowej dostawie. I tutaj powstał problem. Otóż tata, który wierzył w to, że kiedyś zostanie posiadaczem samochodu, tak samo mocno jak i w to, że zbuduje komunizm, po prostu nie zadbał o prawo jazdy. I sytuacja jest taka, że… samochód jest, ale nie ma komu nim jeździć. Aha, może jeszcze powiem, że w międzyczasie, znowuż za jakieś „zasługi przed partią komunistyczną i narodem radzieckim” mama dostała działkę pod garaż, odległy o jakieś dwa kilometry od naszego domu. No i garaż już był (bo nie do pomyślenia było, żeby Łada SUPER LUX stała pod gołym niebem). Czyli, na początek pozostawała kwestia dostarczenia w jakiś sposób samochodu z Kowna do Wilna. W zasadzie trzeba było poprosić jakiegoś znajomego, żeby „przypędził” (jak to się u nas na Wileńszczyźnie mawia) samochód z Kowna do Wilna. Wybranie odpowiedniej osoby nie było takie wcale łatwe, bo np. pan Bolesław jeździ ostrożnie i akuratnie, ale jeździ Wołgą 21, a to wcale inny samochód, wujek Janek jeździ Moskwiczem i na pewno nie potrafi kierować SUPER LUXem, sąsiad – Pan Andrzej – ma Ładę 2101, czyli też są duże wątpliwości, że da sobie radę z jeżdżeniem modelem 2106 SUPER LUX. Wśród wszystkich krewnych, sąsiedzi i znajomych odpowiedniej osoby nie znaleźliśmy. W końcu tata się umówił z pewnym współpracownikiem z zakładu, który miał Ładę 2103, a ponieważ jest to model bardzo spokrewniony z modelem 2106, więc tylko takiemu człowiekowi można było dowierzyć tak zaszczytną misję.

W OCZEKIWANIU NA SAMOCHÓD

Świetlany dzień wreszcie nastał. Miałem siedzieć grzecznie w domu i nie narozrabiać, a delegacja w składzie głowy rodziny czyli taty, ministra finansów czyli mamy i zatrudnionego kierowcy-konsultanta udała się do Kowna. Mimo pozorów wszystko nie było aż takie łatwe. Otóż przydział na Ładę SUPER LUX wcale jeszcze nie znaczył, że właśnie taki samochód otrzymamy. Np. dealer sobie zastrzegał prawo, że w przypadku, powiedzmy, nadprodukcji jednego modelu i braku innego, może zamienić model. Dodatkowe paręset rubli do kieszeni odpowiedniej osoby gwarantowało, że się otrzyma właśnie pożądany model w najlepszym z dostępnych kolorze i z najlepszym z dostępnych silników. Właśnie specem od załatwiania takiego typu spraw była mamusia i musiała czuwać nad całym procesem i w razie jakby coś nie tak poszło, to poprzez włożenie odpowiedniej sumy pieniędzy do kieszeni „odpowiedniego” człowieka mogła wyregulować proces. Po południu szczęśliwa delegacja wróciła z Kowna. Łada 21063 w kolorze ciemnoniebieskim z silnikiem modelu 21011 (co trochę psuło ogólny obraz, bo tylko 69KM) stała w garażu. Samochód, oczywiście, od razu powędrował do garażu, a dzień się skończył huczną imprezą. Na zakończenie przedstawię Czytelnikowi jeszcze jeden fakt. Otóż właśnie od roku 1982 Łada 2106, czyli SUPER LUX przestawała już być „cudem nad cudami” na naszych drogach. Produkcja ich gwałtownie się zwiększała, no bo w końcu różnica w cenie modeli 2101 i 2106 sięgała prawie 1,5 raza, a różnice dotyczyły nadwozia, bo w części technicznej to były takie same samochody. Ale wtedy, w roku 1982, przydział na taki samochód był naprawdę wydarzeniem nietuzinkowym. Współpracownicy sprezentowali tacie z tej okazji komplet kluczy (oczywiście do naprawy samochodu) produkcji… polskiej, z których korzystam po dziś dzień. No i na zakończenie może jeszcze jeden szczegół. Otóż w gospodarce odgórnie planowanej, z dzisiejszego punktu widzenia, były dosyć silne dysproporcje pomiędzy siłą nabywczą pieniądza, ilością pieniędzy w obiegu i pokrycia tych pieniędzy towarem. Dlatego pracujący człowiek mógł generalnie zaoszczędzić dosyć dużo pieniędzy ale nic za nie nie mógł kupić. Samochód był tym luksusem, który kupić nie można było swobodnie, używane, natomiast, były sprzedawane już w „podeszłym” wieku, porządnie podjeżdżone i raczej słabo nadające się na środek transportu (jeżeli nie było się „złotą rączką”). Z tego powodu po otrzymaniu przydziału zaczęły napływać propozycje zamiany Łady na… mieszkanie jednopokojowe. No, ale mieszkanie już mieliśmy, czyli Łada wygrała w tej konkurencji.

PIERWSZY WYJAZD SAMOCHODEM

Na pierwszy wyjazd samochodem trzeba było zaczekać prawie roczek. Otóż jesienią tata poszedł na szkolenia, po trzech miesiącach otrzymał prawo jazdy. Potem była zima, a o jeździe zimą nie było nawet mowy. Przez cały ten czas samochód stał w garażu, a ja z tatą nawiedzałem go w czasie weekendu dla przeprowadzenia niezbędnych „zabiegów profilaktycznych” typu wycieranie kurzu, sprawdzenie działania żarówek i kilkuminutowych „kontrolnych” odpaleń silnika. Po tych czynnościach siadałem za sterem i wyobrażałem, jak nastąpi wiosna i „radziecki Mercedes” wyjedzie na drogę. Przerzucałem gałkę biegów i wyobrażałem sobie, jak to auto bez trudu będzie pędzić 180 km/h (bo właśnie tyle było na prędkościomierzu) i będziemy jeździć wszędzie, gdzie tylko dusza zapragnie… Rzeczywistość okazała się bardziej prozaiczna. Po zimie nastąpiła wiosna. Niestety, samochód długo jeszcze nie ruszał z miejsca. Bo to „…śnieg jeszcze nie stopniał…za mokro…deszcz ulewny leje – samochód prędko skoroduje (no, bo miał służyć tatusiowi, dla mnie i jeszcze do połowy życia moich dzieci) itp. No i wreszcie nastąpił dzień, kiedy nic już nie stało na przeszkodzie i tatusiowi zabrakło argumentów, żeby odroczyć wyjazd… Nie mogę przekazać całej świątecznej atmosfery tego dnia, a uroczystość momentu porównywalna była dla mnie chyba tylko z Pierwszą Komunią. Wyjazd planowany był na bardzo rano, bo tatuś czuł się jeszcze niepewnie za sterem, więc trzeba było wyjechać wcześnie, kiedy to nie za dużo samochodów jest na drogach. Od razu wybiegnę naprzód i powiem, że 90 proc. Wszystkich naszych wyjazdów była w kierunku jednych lub drugich dziadków, czyli do wiosek, odległych odpowiednio o 11 lub 70 km od naszego domu. Wszystkie wyjazdy były podobne jak ten pierwszy i przebiegały według takiego scenariuszu: cała rodzina z tobołami w rękach i na plecach (no, bo wieźliśmy dziadkom gościńce) człapała 2 km do garażu (żeby „bez potrzeby” nie jeździć samochodem aż 4 licznie kilometry). Potem następował zgodny z instrukcją obsługi „męski” (mama w tym czasie odpoczywała) proces sprawdzania poziomu oleju w silniku, poziomu płynu hamulcowego, poziomu cieczy chłodzącej, ciśnienia powietrza w kołach no i (w czym czynnie uczestniczyłem) sprawdzanie działania świateł. Po całej tej „procesji” wstępnej samochód był odpalany, grzany w ciągu 5 min., po czym wsiadaliśmy i ruszaliśmy. Tata okazał się kierowcą dosyć nieśmiałym, więc zawsze wyjazdy-powroty były planowane poza godzinami szczytu. Ze wsi zazwyczaj przywoziliśmy „dary rolnicze”, więc samochodem podjeżdżaliśmy pod blok, a dopóki my z tatusiem nosiliśmy te dary, mama siedziała przy oknie i pilnowała, aby żaden złodziej nie ukradł samochodu ani żaden wandal go nie zniszczył. Tata czuł się niespokojnie, jeżeli samochód stał na parkingu przed blokiem, więc samochód prawie nigdy tam nie stał, a zawsze był przetransportowany do garażu. Muszę dodać, że w wypadku pogody dżdżystej wyjazdy były odwoływane. Jeszcze gorzej bywało, jak deszcz złapał nas gdzieś w drodze. Tatuś się wtedy denerwował, że „wszystko do jasnej cholery zardzewieje…”.

Okres aktywnej jazdy mieścił się gdzieś pomiędzy kwietniem a październikiem, po czym samochód, po starannym odbyciu wszystkich nakazanych w instrukcji użytkownika czynności, grzecznie wędrował do garażu i stał tam aż do następnego sezonu.

Mam nadzieję, że Szanowny Czytelnik, ma już dosyć dokładny obraz wartości tego dorobku ludzkości w społeczeństwie komunistycznym. Muszę powiedzieć, że w społeczeństwie tym, gdzie aktywnie propagowano ideę obcości wszystkiego, co jest związane z luksusem i własnością osobistą, szary obywatel miał trzy rzeczy, o których mógł realnie marzyć i je mieć: było to mieszkanie, samochód i ogród działkowy. Wszystko było według przydziału i, praktycznie, mieć wszystkie trzy rzeczy było prawie niemożliwe.

Ale wróćmy do samochodu. Nie mogę sobie odmówić przyjemności opisania jeszcze kilku czynności, dotyczących eksploatacji samochodu w ZSRR. Pierwszą z nich będzie przegląd techniczny. Otóż każdy posiadacz samochodu miał wstąpić w sposób dobrowolnie-przymusowy do takiego typowo komunistycznego stowarzyszenia o nazwie Dobrowolne Stowarzyszenie Pomocy dla Armii, Lotnictwa i Marynarki. W obowiązki takiego „stowarzyszeńca” wchodziło płacenie członkowskich składek w wysokości kilku rubli, które wspomagały armię, lotnictwo i flotę, a z tego tytułu członkowie stowarzyszenia mieli jakieś tam ulgi, a podstawową był przegląd techniczny samochodu. Przegląd przebiegał w ten sposób, że członkom stowarzyszenia ogłaszano, gdzie i kiedy przyjedzie inspektor (najczęściej to bywały przyzakładowe parkingi), przegląd wykonywano na podstawie wizualnych wrażeń inspektora (któremu zazwyczaj „odwdzięczano się” za pracę szampanem i cukierkami) w wyniku czego zazwyczaj 100 proc. samochodów były przyznawane przydatnymi do użytku.

Innym „cudem” było tankowanie samochodu. Otóż wszystkie CPN-y dzieliły się u nas na „dla samochodów państwowych” i „dla prywaciarzy”. Tych ostatnich było zdecydowanie mniej, dlatego ciągle trzeba było uważać na stan zbiornika, by nie stanąć gdzieś w drodze, a, jeszcze lepiej, wozić ze sobą kanister. Innym problemem była jakość paliwa. Otóż w porównaniu z Wołgami, Moskwiczami i Zaporożcami, Łady okazały się bardziej wybrednymi pojazdami co do jakości paliwa. Zatankowana niskiej jakości paliwem Łada kichała, targała i kiepsko jechała. Uwzględniając powyższe fakty, tankowanie naszej Łady też było całym „ceremoniałem”, gdyż opinie o dobrym paliwie zasłużył jedyny CPN w Wilnie, który się znajdował w dzielnicy Antokol, więc tankować jeździliśmy zawsze tam, tankowaliśmy „do pełna” i jeszcze parę kanistrów „na zapas”.

KONIEC ŻYWOTA ŁADY

Konsekwencją tak oszczędnego korzystania z samochodu było 30 tys. przejechanych kilometrów w ciągu 15 lat. Taki stosunek do samochodu miał swoje dobre strony, gdyż, po otrzymaniu prawa jazdy miałem do dyspozycji dobry samochód na codzień i eksploatowałem go zima-lato przez kolejne 5 lat. Przebieg Łady szybciutko się zwiększył do 130 tys. I co warto zaznaczyć, że większych problemów z samochodem nigdy nie miałem. Niestety, skutki „pierestrojki” dla Łady były dosyć dramatyczne. Otóż, po otwarciu granic na Zachód, zaczęły się zjawiać na naszych drogach zachodnie pojazdy i stało się jasne, że SUPER LUX był taki super tylko w ZSRR, a tak naprawdę nie wytrzymuje żadnej konkurencji nawet z 20-letnimi autami zachodnimi. Rozpoczął się intensywny okres wymiany parku samochodowego, który z powodu braku ceł zaporowych, przebiegał bardzo intensywnie. Zniknęły z dróg najpierw Zaporożce, potem Moskwicze, drastycznie zmniejszyła się ilość Wołg (z powodu ich paliwożerności) i Ład. Dzisiaj postsowiecki samochód na drogach Litwy jest naprawdę rzadkością. Niestety, przyszedł okres pożegnania się i z naszą Ładą. Koszta utrzymania takiego samochodu jako „codziennego” wzrastały i robiły się bezpodstawnie wysokie, natomiast traktowanie go jako oldtimera też nie przedstawiało się możliwe z powodu bardzo długiego okresu produkcji tych samochodów no i dużej ilości wyprodukowanych sztuk. W momencie ostrego problemu z przechowywaniem auta byłem zmuszony pozbyć się go i za 400 Litów sprzedałem na podzespoły. Był to rok 2004 i było jasne, że stare czasy odeszły do lamusa. Samochód stał się rzeczą banalną i codzienną, dostępną praktycznie każdemu obywatelowi. A Łada, jako symbol rozkoszy i dobrobytu (raczej pseudodobrobytu) pozostała tylko w naszych wspomnieniach. Ale za to jak wesoło dzisiaj, jeżdżąc Mercedesem, pośmiać się z tatusiem wspominając te czasy, kiedy to „chuchało się i dmuchało” na superluksusowe auto, które miało służyć trzem pokoleniom…

                                                           Wiktor Zapolski, Litwa